środa, 30 lipca 2014

Venture capital czyli inwestowanie w najlepszych z najlepszych


Solidne i znane spółki płacą mało nie muszą bowiem dopłacać do interesu i mogą dyktować warunki. PKO czy Orlen nie muszą robić praktycznie nic by się sprzedać. Dzięki temu zyski są większe, a machina napędza sama siebie.

Z drugiej strony nowe malutkie spółki płacą dużo muszą bowiem dopłacać do interesu by jakoś wyróżnić się wśród mrowia innych firm. Spotkałem się nawet ze spółką, która by dotrzeć do inwestorów posługiwała się portalami typu... HYIP opisanych tutaj, zamiast korzystać z usług Domu Maklerskiego.

Kupowanie obligacji skarbowych w PKO to na pewno błąd, skoro lokaty z większą gwarancją dadzą zarobić lepiej. Z kolei 'hyipowskie firmy' to najbardziej ryzykowne inwestycje, od których lepiej trzymać się z daleka. Jak znaleźć złoty środek, gdzie stosunek zysku do ryzyka jest najbardziej optymalny?


Nie od dziś wiadomo, że nowe firmy mają olbrzymi potencjał. Innowacyjność zaś jest kluczem do sukcesu. Ale z drugiej strony mamy okrutne realia, które potrafią zdruzgotać najpiękniejsze marzenia. Ileż to nowych obiecujących firm poległo w konfrontacji z surowymi prawami rynku.

Nowym firmom brak obycia w świecie biznesu. Ich oczekiwania i nadzieje są korygowane z czasem. Nowe spółki potrzebują dużo kapitału by się rozwijać, dopłacanie zaś do interesu obietnicą wyższych zysków dla inwestorów kończy się fatalnie dla obu stron.

Furtką dla takich firm może być inwestor Venture Capital. Wspiera on innowacyjne branże kapitałochłonne, dostarczając mu potrzebnego kapitału. Nie są żółtodziobami w swojej dziedzinie, nie brak im obycia w świecie biznesu, wręcz przeciwnie, wyszukują najlepszy narybek.

Co to oznacza dla inwestora? Nie ma już dylematu kupić obiecującą złote góry nieznaną spółkę, która wystawiona jest na wszystkie wichury i zawieruchy świata biznesu. Przypomina to bardziej strzelnicę, w której mamy szansę ustrzelić zdobycz, ale jak nie trafimy nie dostaniemy nic.

Inwestor Venture Capital tym się różni od nieznanych spółek, że całe ryzyko przedsięwzięcia (czyli właśnie owe venture) przenosi na siebie. Rzecz w tym, że to inwestor venture capital wybiera sobie spółki spośród całego mrowia nowych innowacyjnych spółek, które obiecują największy wzrost.

Można to porównać do konkursu Mam Talent dla firm. Nowa spółka musi przedstawić świetny produkt, doskonały biznes plan by przekonać inwestora Venture Capital, że warto w nich zainwestować. Że są lepsi od konkurencji, mają nad nią przewagę, a co więcej mają wielki potencjał wzrostu.

Venture Capital ma zatem możliwość wyboru najlepiej rokujących nowych firm, przesianych spośród dziesiątek czy setek innych, posiadających produktową, technologiczną czy procesową przewagę. I na takiej spółce realizować swojej zyski. Jak?

Venture Capital finansuje taką spółkę, zapewnia jej kapitał na rozwój, ale zarazem obejmuje w nim udziały i przejmuje częściową kontrolę. Inwestorzy spodziewają się tutaj zwrotu kapitału na poziomie 35% a nawet 40% i to w skali roku.

Po kilku latach, gdy nowa spółka zyska już znacznie na wartości, inwestor Venture Capital wycofuje się z inwestycji. Dzieje się to w najbardziej korzystnym momencie dla obu stron. Może to być moment wejścia spółki na giełdę, może to być sprzedaż pakietu udziałowego dla innego inwestora, albo dla samych właścicieli.

Kowalski zaś zamiast zaufać pierwszej z brzegu nieznanej i ryzykownej nowej spółce, ma możliwość wyboru najlepszej, wybranej spośród best of the best. Po drodze oczywiście Venture Capital zarobi na tym najwięcej, ale dla przeciętnego inwestora stosunek ryzyka do zysku jest tutaj najbardziej optymalny.

Od roku przyglądam się już funkcjonowaniu Venture Capital i muszę przyznać, że pomysł na biznes jest ciekawy. Nie jest oczywiście pozbawiony ryzyka, tego nigdy nie da się uniknąć. Ale z pewnością jest mniej ryzykowny aniżeli strzelanie w start upy, które częściej okazują się porażką aniżeli strzałem w dziesiątkę.

1 komentarz:

  1. Eh, przecież inwestowanie w ta kupę nie ma najmniejszego sensu.
    Jedynym pewnikiem takiej działalności jest to, że osoby zarządzające VC wypłacą sobie pensje.

    Wystarczy choć troszkę poznać(poczytać) temat z drugiej strony (startupy) - gdzie istnieją całe referaty o przygotowaniu "elevator pitch" (czyli jak w praktyce wygląda wybieranie the best of the best, w 30 sekund), sposobach na przyciągnięcie (najczęściej pisanych przez same spółki VC), aktualnych modach w branży i ich wpływie na podejmowane decyzje.

    Jeżeli VC inwestuje w startupy, to:
    - zdecydowana większość startupów nie ma ani produktu, ani pomysłu generowanie zysków, ani jakichkolwiek zysków.
    -wszyscy liczą na zostanie drugim Facebookiem (lub drugą nasza-klasa w polskich warunkach - czyli kopia zagranicznego serwisu, która nagle stanie się szalenie popularna lokalnie)
    -przez wszyscy - mam na myśli zarówno startup, który najczęściej nawet nie myśli jak zarabiać pieniądze, a skupia się tylko na zwiększaniu "reach" , jak i VC - które stosują shotgun approach (zfinansujemy 20 startupów, może jeden zostanie nowym facebookiem a my będziemy sławnymi i bogatymi super inwestorami...)
    Włos się jeży na głowie.

    Alternatywą są VC wykupujące już działające firmy, małe firmy z branży IT. Podałbym przykład na podstawie jednej z ofert inwestycyjnych otrzymanych przez tego bloga, ale jeszcze pewien bardzo znany inwestor z bardzo ładna strona mnie za to pozwie:P
    Tutaj dostajemy jedynie dodatkową warstwę, bardzo drogiego (kilkaset tysięcy złotych pensji rocznie!) i zupełnie niepotrzebnego zarządzania, izolującego nas od spółki w którą zainwestowaliśmy. (w efekcie nic nie wiemy o sytuacji/morale w spółce, aktualnych wynikach i mamy całkowicie zerowy wpływ na jej działalność). Trochę jak inwestycja w obligacje korporacyjne, tyle że w znacznie bardziej ryzykowne spółki i z ogromną opłatą za zarządzanie.
    Dodatkowo, 30-40% yty, jest delikatnie powiedziawszy nieosiągalne (a przynajmniej nie w pełnym zakresie rozwoju). To jak pisanie - inwestuję w akcje i zakładam 100% zwrotu yty.

    OdpowiedzUsuń